Immagini della pagina
PDF
ePub

IV.

O PROWINCYALIZMIE MIĘDZY POLAKAMI.

W narodzie, który używa niepodległości i wolności a przynajmniej choć same tylko niepodległości, przywiązywanie się mieszkańców do pojedynczych prowincyi, do tych, albo owych stron kraju bardziej jak do innych, może nie zagrażać rzeczy publicznej niebezpieczeństwem, zwłaszcza jeżeli rząd baczny umie wszelkie narodowe siły kierować ku jednymże celom i obracać na spólne wszystkich dobro. Ale w naszem położeniu, począwszy od chwili rozbioru kraju, w położeniu, które jest całkiem wyjątkowe, rzecz się ma zupełnie inaczej. Dla nas teraz nie może być nic zgubniejszego jak dụch prowincyalizmu. Trzech najezdników rozdarło Polskę na trzy części, jest tedy oczywiście najpierwszym ich interesem, aby każda z tych części zakochawszy się w sama w sobie, mogła z czasem oderwać się od innych moralnie, jak już teraz jest oderwana materyalnie, aby mogła sobą ograniczyć się i na sobie samej przestać: wówczas nic łatwiejszego, jak każdą z takich części odosobnionych wytrawić z narodowości a potem pokonać. Krótko mówiąc, interesem najezdników Polski jest obudzić między Polakami ducha prowincyalizmu, a więc, przez rozumowanie najlogiczniejsze w świecie, interesem samychże Polaków musi być odwrotnie, zabiegać iżby ten duch nigdy pomiędzy nimi szerzyć się nie zaczął. Można przewidywać, że Moskwa, Prusy i Austrya, nie wiedząc już co z nami począć, a próbując coraz nowych sposobów, gotowe

będą niebawem najmować pisarzy, którym każą w tym względzie wywodzić rozmaite niestworzone rzeczy, byle nas powaśnić między sobą i rozdzielić nie tylko na trzy czy cztery, ale na jak najwięcej części i ułamków, którzy n. p. będą nam twierdzili, że ta lub owa prowincya Polski była zawsze od innych waleczniejsza, mędrsza i lepsza, że druga lub trzecia zawsze jej zazdrościła i szkodzić pragnęła, że znowu ta albo insza była niegdyś bardzo szczęśliwa, aż póki się do Polski nie wcieliła, i t. d. My, uprzedzając nieprzyjaciół i jakoby mając ich wyręczyć, sami wpadamy coś na tę samą myśl, i tu lub owdzie zaczynamy się powoli prowincyalizmem zarażać, Bóg wie dlaczego i po co. Obaczmyż się wcześnie! Wprawdzie złe mogące ztąd wyniknąć jest jeszcze, dzięki niebu, od nas daleko, widzieliśmy bowiem podczas ostatniej wojny, że wszystkie siedziby starożytnej Polski są dotąd zamieszkałe przez jedną i tęż samą rodzinę, przechowującą wiernie miłość ku spólnej, dawnej ojczyznie, wszakże czujna troskliwość każe patrzeć przed siebie, i o niebezpieczeństwie jakie przyjść może, ostrzega zawczasu.

Kraje takiej rozległości jak Polska, są prawie wszystkie bez wyjątku złożeniem albo pewnej liczby krajów mniejszych, niegdyś oddzielnych, albo innych jakich części różnorodnych; te części, te osobności, chociaż później zespoliły się pomiędzy sobą i zlały w jedną całość, zwykle przecież każda z nich bądź we zwyczajach, bądź w mowie, bądź w obyczajach, zatrzymuje u siebie coś miejscowego, osobnego, podobnie jak rzeka co wbiegłszy w wielkie jezioro i już w jednemże łożų na wieki z niem się połączywszy, jeszcze bądź oddzielnym ruchem, bądź właściwym sobie kolorem, osobny ślad znaczy. W tychto oddzielnych, miejscowych znakach leży moralna różnica prowincyi jednej od drugiej, jednych miejsc kraju od drugich, w nich leży prawdziwy prowineyalizm. Gdzie tedy takowe znaki, takowe odcienie prowincyi jednych od drugich mają istotnie miejsce, tam prowincyalizm może to przynajmniej za sobą powiedzieć, że jest oparty na czemś rzeczywistem, że nie jest urojeniem, chimerą. Lecz w jakim narodzie, czyło przez mądre i ojcowskie obmyślania rządu, czyli też przez wpływ jakichkolwiek szczęśliwych okoliczności, wszelkie

pomiędzy jego prowincyami różnice z czasem odeszły i przepadły, tam, jeźli kiedykolwiek zjawi się prowincyalizm, można o nim śmiało twierdzić, że nie mając dla siebie żadnego gruntu, powstał jedynie przez nieporozumienie i płochość, a żywi się przez upór, przez zaciekłość. To ostatnie stosowałoby się właśnie do nas, Polaków.

Dziwna rzecz, iż w tej starej, na Opatrzność zostawionej Polsce, niecierpiącej rządu ni ładu, którą jeden z Zygmuntowskich pisarzy porównywał w gospodarskim stylu do dawnej beczki, co mając coraz to więcej na sobie obręczy opadających, nigdy nie pobijana i nie ściskana, musi prędzej czy później koniecznie rozpaść się i rozwalić, i którą już Skarga, (prorok nasz, dotychczas w narodzie niepoznany), nazywał według Pisma, domem obleciałym, dziwna, mówię, że w Polsce sama natura obyczajów, że nie powiem sam przypadek, to sprawił, czego gdzieindziej długie starania rządzców dokazać nie mogły wszelkie miejscowe rozróżnienia pojedynczych jej ziem tak za czasem ginęły, tak się na spólną całość rozeszły, iż w końcu cała obszerna jej przestrzeń była zamieszkana, rzec można, od dzieci jednych rodziców, przez jedno rodzeństwo. Szlachta, która politycznie i moralnie, sama prawie stanowiła naród, miała i ma wszędzie po całej Polsce, w Koronie i Księstwie, też same obyczaje i zwyczaje, toż obejście się i pożycie domowe, teżsame cnoty i przywary. Ta szlachecka Polska, byłto jeden wielki folwark, gdzie każdy wiedział, pamiętał o wszystkich, i sam od nikogo nie był zapomniany. Takie tam było braterstwo, tak się jeden na drugiego oglądał, tak wszyscy żyli pod jednym dachem, że nie tylko ważniejsze przygody i zdarzenia, lecz nawet, przechodząc, aż do najmniejszych rzeczy, nawet zabawy, żarty, ucinki, były dla wszystkich spólne. Niech jaki szlachcic powiedział co wesołego na Litwie, albo Inflantach, już jego wyrazy powtórzono w Mazowszu, na Rusi, i w Wielkopolsce. Było to coś podobnego do tego obyczaju zgodnych braci, równych między sobą wzrostem i tuszą, z których gdy jeden sprawi sobie suknię, potem to on, to inszy, wszyscy już w niej chodzą, w końcu nie wiedząc nawet czyja rzeczywiście. Wiadomo, że połączenie rodzin jednych prowincyj z drugiemi, zwane

w dawnej szlachecczynie kolligacyą, tak się u nas szeroko rozchodziło, iż rzadko było, aby kilku szlachty z rozmaitych miejsc, a zwłaszcza bieglejszych w rodowych wywodach, dłużej cokolwiek z sobą rozmawiając nie przyznało się do jakiegoś między sobą pokrewieństwa, do koneksyi, co trwało ciągle, aż do nastania hrabiów, gości niemieckich i moskiewskich. Bądź przez spadki familijne, bądź przez nadania królów, bądź nawet przez umyślne nabycia, zdarzało się zwyczajnie, iż zamożniejsze rodziny posiadały majątki w rozmaitych i jak najbardziej od siebie oddalonych częściach kraju: gdy następnie wypuszczano je dzieciom, wychodziło na to, że w jednymże czasie po najdalszych stronach zaszczepiała się taż sama domowość, i we wszystkich zachodach, formach, i szczegółach życia jednogniezdna, rodzinna jednakość. Kiedy ojciec miał osadzać syna na własnem już gospodarstwie, na własnym, jak mówiono, kawałku chleba, na swojem, wysyłał go z krzyżem świętym na drogę, szukać sobie żony pospolicie w dalekie jakie województwo. Tak kawaler z Litwy ciągnął n. p. do Wielkopolski, albo inny z Rusi Czerwonej jechał upatrywać sobie do ślubnego kobierca jaką piękną Żmudzinkę. Czy, że przyszłego oblubieńca czekały tam swadźby familii dawniej wonych stronach osiadłej, czy też to tylko było przez próbę lepszego szczęścia, i na mocy tego zdania, że nikt nie jest prorokiem u siebie, (a wiadomo, iż przedtem, gdy nie każdy spieszył się ogłaszać co mu przez myśl przejedzie, lubiono u nas zdania starożytne, zwłaszcza brane z pism świętych), dosyć, że jak teraz młody chłopiec powraca do domu z Paryża, z lornetkami, z karykaturami i z filozofią, tak wonczas wracała młodzież pod dach rodzinny z objażdżki po kraju ojczystym, przywożąc z sobą hożą i bogobojną małzonkę, pomocnicę i pociechę życia, stróżynię i mnożycielkę majątku i gospodarstwa. Tym znowu sposobem rozmaite punkta rozległej Polski z sobą się żeniły i w jedność spajały. Przywieziona pani wprowadzała z sobą naturalnie w dom męża zwyczaje, potrawy, pieśni, powieści, zabawy swych stron, przybyłe z nią sługi szerzyły toż samo pomiędzy czeladką. Syn, którego wykarmiła, miłował już zarówno Litwę i Wielkopolskę, albo Ruś i Żmudź. Bywało jeszcze i to,

a nawet bardzo często, że całe gniazda tych, albo owych familii przeniosły się w strony zupełnie insze i dalekie, i tam się na zawsze osadzały. Szło za tem, iż domy n. p. pierwotnie litewskie stawały się później podolskiemi, albo wielkopolskiemi, a nawzajem mazowieckie, małopolskie, zostawały w dalszych swych pokoleniach domami litewskiemi. Przez to prowincye jedne wkraczały żywcem do drugich. Słowem, dawna Polska, jak powiedziałem, byłto jeden tylko folwark, jeden tylko dom. Nieboszczyk książe Czartoryski, (ojciec tego, którego za miłość ojczyzny chciał teraz car Mikołaj zabić katowskim mieczem), w którym maniera zagraniczna według jakiej był już kształcony, nie zagłuszała jeszcze natury i dowcipu szlachcica polskiego, i którego mnóstwo zdań, żartów i wyrażeń biegało u nas po całym kraju, gdy raz była przy nim mowa właśnie o tej spólności, o tem ścisłem Polaków braterstwie, odezwał się z wrodzoną sobie wesołością: »w tej naszej Polsce niech kto kichnie w Trockiem, lub Przemyskiem,- powiedzą mu na zdrowie w Krakowskiem, Poznańskiem i Kijowskiem.« W tymto osobliwszym związku szlachty osiadła nasza narodowość jak w niezdobytej twierdzy. Próżno szturmują do niej już od lat wielu złośliwi najezdnicy: dopóki Polska będzie się w tej twierdzy trzymała, i sama z niej nie wystąpi, dopóty jej żaden nieprzyjaciel nie dostanie, żadna sila nie zabije. Ale potrzeba uważać, że co najłatwiej mogłoby nas z niej wyciągnąć i rozproszyć, to najsamprzód w ogólności cudzoziemczyzna, a powtóre w szczególności prowincyalizm. Wszakżeć i tego ostatniego kąkolu dosyć się już pomiędzy nami nasiało!

Z tego co się rzekło, widać jasno, że prowincyalizm, gdybyśmy go u siebie od razu nie zagłuszyli, byłby u nas nie tylko w najwyższym stopniu szkodliwy i prawdziwie zabójczy, ale oraz całkiem niedorzeczny, nie mając. i mieć nie mogąc żadnej podstawy istotnej. Przenoszenia jednej prowincyi nad drugie dla tego tylko nie można w Polsce mianować teraz występkiem, że jest raczej kaprysem, śmiesznością, wszelkie bowiem moralne między niemi różnice, jakie niektórzy mniemają dostrzegać, są czystem przywidzeniem,

« IndietroContinua »